piątek, listopada 20, 2009

Bardzo fajny txt Anki Zawadzkiej o filmie Tarantino i nie tylko. I am out:)

Opór, którego nie widać

2009-11-15 17:31:30
Jedni wychodzą z kina oburzeni, inni zachwyceni. Oburzeni, bo to do bólu kiczowata opowiastka, kpiąca z prawdy o Zagładzie. Zachwyceni, bo to taka ulga, gdy źli dostają za swoje. Nawet, jeśli takie cuda dzieją się tylko na ekranie.



Błogo jest utożsamić się z mścicielami w słusznej sprawie, nie przeczę. A jednak za murami kina to utożsamienie zaczyna być groźne. Sam film, o którym mowa, do tego nie uprawnia. Wbrew pozorom "Bękartami wojny" jego reżyser Quentin Tarantino nie zaspokaja bezrefleksyjnie naszej potrzeby happy endu, lecz drwi z nas, że tak łatwo dajemy się happy endom uwieść.

"Bękarty wojny" są nie tyle realizacją zbiorowej fantazji o wymordowaniu rządu nazistów, co tej fantazji wyśmianiem. Na początku dyskretnym uśmieszkiem, pod koniec szyderczym rechotem. Tarantino konfrontuje nas z tej fantazji absurdalnością. I z naszym okrucieństwem.

To, że chcielibyśmy zabijać katów upokarzając ich przy tym i zadając ból, jest, zdaniem Tarantino, warte rozgrzeszenia. Okrucieństwo polega na tym, że nie możemy znieść widoku ofiary. Wkurza nas ona i irytuje, denerwuje swoją bezczynnością, brakiem sprawstwa, bezradnością. Robimy wiele, by przykryć ją obrazami dzielnych wojowników, którzy "nie szli, jak barany na rzeź", lecz postawili się, zaparli, odpłacili pięknym za nadobne. Gdyby nie oni, mielibyśmy kłopot z obdarzeniem ofiar, które nie walczyły, statusem nam równych. I na tym, zdaje się, polega ta część zwycięstwa, która przypadła w udziale nazistom. Zwycięstwa wojny jako takiej: zachowania wojenne stały się wzorami zachowań w ogóle. Ratującymi poczucie godności własnej i szacunku dla innych.

Zamiast widoku ofiary chcemy bajki, bo - choć nie jesteśmy ani uczestnikami, ani nawet świadkami - nawet dla nas real jest nie do wytrzymania. Łakniemy zbawczej narracji, bo prawdy nie sposób przyjąć. No to dał nam ją Tarantino, aż do zrzygania. Zrobił nam chłopak karnawał. Zaoferował niezłą jazdę. Pokazał II wojnę światową z happy endem: źli smażą się w piekle. Przepadają w kaźni podobnej do tej, którą sami urządzili niewinnym. I co? I figa z makiem. Żadnej ulgi. A jeśli, to tym gorzej. Bo po takiej uldze przychodzi kac.

Może zatem lepiej już, zamiast upajać się widokiem i akcentem Brada Pitta (mnie też urzekły, a jakże!), spróbować spotkać rzeczywistość? Nie wojenną, lecz tę dzisiejszą, która po wojnie pozostała?

A rzeczywistość wygląda tak: ostatnio w klubach zawisły plakaty przedstawiające "Bękartów wojny", zapraszające na antyfaszystowską demonstrację. Na demonstrację przyszło ok. 300 osób. Cieszę się, że tak dużo. Żałuję, że nie 10 razy więcej.

Dwa dni później miała miejsce konferencja: "Udział Żydów w walce z faszyzmem" zorganizowana przez Stowarzyszenie Kombatantów Żydowskich. Na sali 50 starszych osób. Cztery świetne referaty, wygłoszone prostym językiem: o udziale Żydów w powstaniu warszawskim, o żydowskim ruchu oporu w trzeciej rzeszy, o dramatycznej samotności polskich Żydów w walce przeciwko Zagładzie.

I poruszające przemówienie Mariana Turskiego, które polecałabym wszystkim w ramach odtrutki na chłopięcą fantazję o wielkości i sławie zdobywanej karabinem, bombą, ogniem i mieczem. Fantazję, którą Tarantino posmarował zbyt świecącym lukrem, by nie wyczuć w jego filmie zamachu na naiwność widza.

Turski mówił o niedocenianym w obliczu walki zbrojnej oporze bez broni organizowanym w gettach podczas II wojny światowej. O tym, że w czasie eksterminacji przetrwanie i ratowanie ludzi jest samą oporu esencją. Oporem było opóźnianie deportacji. Informowanie świata o polityce niemieckiej wobec Żydów. Szykowanie świadectw Zagłady na wypadek śmierci. Organizowanie życia kulturalnego. Nieustanne kształcenie: kursy, biblioteki, pisanie podręczników. W końcu akty solidarności takie jak dzielenie się jedzeniem.

Oporem nie do przecenienia nazwał Turski podnoszenie na duchu współmieszkańców getta. Nie brzmi tak dobrze, jak bój, nie wygląda jak mundur, nie terkocze jak karabin, nie jest kolorowe jak krew. Jest codziennością, a nie powstaniem, które tę codzienność przerywa. Jest działaniem w warunkach bez nadziei.

Idąc na demonstrację antyfaszystowską marzyłam, że spotkam na niej tych starych ludzi, których "no pasaran" wobec faszyzmu niegdyś skazywało na wyrok śmierci, jeśli wcześniej nie skazało ich na nią pochodzenie. Nie oczekiwałam jednak ich obecności: było zimno, mokro i przede wszystkim niebezpiecznie.

Idąc na świętowanie przez żydowskich kombatantów zwycięstwa nad faszyzmem miałam nadzieję, że będą tam ludzie spoza ich coraz mniej licznych stowarzyszeń, którzy dadzą im swoją obecnością znak szacunku i dbałości o pamięć. Ale na sali byli tylko starzy ludzie. Kombatantki i kombatanci, ich mężowie i żony, gościnnie kilkoro byłych AL-owców. Pustka tamtej sali, pustka w chwili domagającej się uwagi, jest dużo bardziej bolesna niż najbardziej krwawe sceny z "Bękartów wojny".

Brak komentarzy: